mikroretrospekcja.
Jechałam kiedyś bardzo krętą drogą.
Pośród wysokich wzgórz skąpanych słońcem i soczystą zielenią, okrytych wysokimi konarami drzew. Przypominały gigantyczne sekwoje, przytłaczające swoimi potężnymi rozmiarami. O szyby rozbijał się biały puch. Zamknięte mimo upału, chroniły przed napadem alergii i dawały poczucie bezpieczeństwa. Mój osobisty inkubator. Podziwiałam ten niesamowity, baśniowy widok jakby zamknięta w mydlanej bańce albo statku kosmicznym lecącym po orbicie planety, której uroku nie strawił jeszcze miejski zgiełk.
Tym samym statkiem mknęłam codziennie do kolejnego celu, zwiększając osiągi, poprawiając wyniki. Kiedyś M uznał, że z tego pośpiechu omija mnie zbyt wiele.
Ciągał mnie po różnych alejkach pełnych średniowiecznych kamieniczek porośniętych bluszczem, przystawałam przy każdej napotkanej galerii sztuki. Popatrzyłam na świat z kilkudziesięciu metrów nad ziemią, ale był to inny widok niż zazwyczaj ma się za oknem. Jeden z tych, które pokazuje się w filmach żeby wzbudzić w odbiorcy jakąś refleksję.
Bywało też, że leżałam na obu siedzeniach, wciśnięta w Jacka, zalana łzami, w jedynym stuprocentowym azylu. Moja jedyna przestrzeń w której mogę ciągle milczeć i nie dostrzegać próżnie nic poza sobą samą, Jedyna ważna chwila, usłyszeć że będzie dobrze, być głaskaną po głowie i całowaną we włosy. I święcie w te słowa wierzyć.
Niedawno Payne i M, wciśnięci za kratkę vana i Darek przygnieciony kartonami z towarem, odwożeni przez miasto wieczorem, po cichu. Bardzo miło wspominam ten moment, bo wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni z udanego wieczoru. Niby się żegnaliśmy, ale wiedziałam że najdalej za tydzień już będę pytać na gg co tam nowego.
Przewijam sobie to wszystko jak film bez happy endu.
Minęło 11 dni. Czerń jaka zalała mój umysł nie chce odejść. Ostatnio po porażce Gołoty wzburzony i wstawiony M. powiedział, że nie jesteśmy razem ale i tak daje mi kosza, bo zazdrosna jestem o koleżanki. Na co ja, że jest wielkim czarnym kotem, który się łasi tylko po to, by za chwilę podrapać. Czekam, aż mu znowu ta dziecinada minie. Albo procenty.
Jacek zabrał mnie dziś na spacer. Nie byliśmy chyba od ubiegłej zimy. Potrzebowałam kilku godzin, żeby na jakiś czas wyrwał mnie z odrętwienia i złości na wszystko.
Czuję się, jakbym tonęła, bolą mnie płuca, pieką mnie oczy, mam poczucie, że do końca już tylko kilka chwil. Czasem, kiedy on jest przy mnie, na chwilę się wynurzam.
Ale on nie rozumie, nie wierzy mi. Sprowadza moje myśli na inne tory bym przestała się zadręczać. Nie potrafię.
Noc nadeszła.
Trzeci tydzień z rzędu wraca przeziębienie.
Szepty. Prośby. Skomlenie o wyzbycie się całej tej żałosności.