Klątwa nade mną wisi. Nie inaczej.
Płytka w ręce ma sobie w niej zostać na pół roku. A potem jak się komuś zachce, to mnie znowu potnie i wyrwie. Zastanowię się. Płytka sprawiła, że nie połamałam się ponownie.
WORK.
W środę wsiadłam więc na powrót do fury i ruszyłam na podbój świata.
W czwartek znów świat pokazał mi, że ma to absolutnie w dupie.
Z naprzeciwka prostą ale oblodzoną drogą nadjeżdzał VW multivan. Oboje mieliśmy około 90tki na licznikach. Tyle, że on jechał środkiem. Chcąc uniknąć czołówki odbiłam pierwsza. Każda moja kontra coraz mocniej zarzucała tyłem. Lecąc już w poprzek drogi pomyślałam "Tylko nie w drzewo...". Jakieś sześć sekund później mój samochód leżał na lewym boku w metrowej zaspie śniegu, a ja na próżno próbowałam opanować zalewającą mnie adrenalinę.
Było już za późno.
Wszędzie śnieg... Leżę na dachu? Czy coś wycieka? Jak ja wysiądę? Czy jest sens w ogóle wysiadać?
Potem kierowca który mnie zepchnął próbował mnie zastraszyć, zwyzywał mnie od różnych. Patrzyłam na niego rozsierdzona, bo to jego zasrana wina a nawet nie zapytał czy nic mi nie jest. On krzyczał, a ja kalkulowałam w duchu czy warto wzywać Policję [mandat+rozprawa+zwolnienie z pracy+kara za uszkodzenie wozu, być może koszty naprawy w zależności od sądu i orzeczenia Policji]...
Jaką minę miał mój szef, gdy dowiedział się że drugiego dnia skasowałam mu furę, wolę nie wiedzieć.
Dylerka minęła po trzech dniach. Fobia jeszcze lekka została.
Jeśli jeszcze raz ktoś powie, że życie jest piękne, rozjadę go jak w pieprzonym Carmageddonie...